RSS

wtorek, 6 grudnia 2011

Święty Mikołaj - biskup Miry czy dobrotliwy staruszek z Coca-coli?

Dzisiaj od samego rana dzieci odnajdują prezenty pod poduszkami czy w pozostawionych przy łóżku skarpetach. Także w szkołach wymieniają się drobnymi upominkami. 
Jeśli zapytamy się jak wygląda św. mikołaj większość dzieci a zapewne i dorosłych opisze nam postać dobrotliwego staruszka z długą siwą brodą, ubranego w czerwony kubrak obszyty białym futrem, taką samą czapkę i czerwone spodnie włożone w długie buty. Nieodłącznym atrybutem tak postrzeganego mikołaja jest ogromny wór prezentów, który dźwiga on na plecach lub wiezie ze sobą na saniach zaprzężonych w renifery. 

Zapominamy jednak, ze taki wizerunek mikołaja wykreowali w latach 30-tych XX wieku spece od reklamy zatrudnieni przez koncern Coca-coli.

Kim był w takim razie prawdziwy, a dziś całkiem zapomniany św. Mikołaj?
Przyszły biskup Miry (lub Myry) urodziła się w Azji Mniejszej około 270 roku. Jego rodzice długo nie mogli mieć dzieci, więc swojego jedynaka otaczali wielką miłością i troskliwością. Jemu też przekazali cały swój ogromny majątek.
Od wczesnego dzieciństwa Mikołaj wyróżniał się swoją pobożnością, a także wrażliwością na potrzeby drugiego człowieka. Takim właśnie dał się poznać mieszkańcom Miry, którzy wybrali go na swojego biskupa.

Dziś dysponujemy niewielką wiedzą dotyczącą jego życia. Większość przekazywanych opowieści ma charakter legend i opowieści o cudach czynionych przez Mikołaja. 
Jako młody mężczyzna miał on jakoby pomóc trzem córkom zubożałego szlachcica, którym groziło wstąpienie na drogę występku. Podobno podrzucił prze okno sakiewkę z pieniędzmi, dzięki którym najstarsza z sióstr mogła wyjść za mąż. Podobnie postąpił z dwiema pozostałymi dziewczętami. 

Mikołaj nie lubił rozgłosu więc wszystkie swoje dobre uczynki czynił w tajemnicy. Dopiero po jakimś czasie mieszkańcy Miry dowiedzieli się przypadkiem kim był ich dobrodziej. 
Opowiada się także o uratowaniu od śmierci trzech niesłusznie skazanych urzędników. Mikołaj miał się udać w ich sprawie do samego cesarza Konstantyna. 
Podczas podróży morskiej miał też uciszyć burzę i wskrzesić utopionego majtka. 

Niektóre wzmianki mówią o tym, że w czasach wielkiego prześladowania chrześcijan za cesarza Dioklecjana Mikołaj miał być uwięziony. Ponieważ cieszył się już wielkim rozgłosem sędziowie bali się skazać go na śmierć. Został zwolniony z wiezienia po wydaniu przez Konstantyna edyktu mediolańskiego w 313 roku. Był także uczestnikiem pierwszego soboru powszechnego w Nicei w 325 roku, na którym potępiono pierwszą herezję w kościele - arianizm. Mikołaj miał podobno nawet uderzyć Ariusza, za co został uwięziony.

Mikołaj dożył sędziwego wieku. Zmarł 6 grudnia. Do dziś nie znamy dokładnego roku śmierci biskupa. Źródła podają różne daty pomiędzy 345 a 352 rokiem. Pochowano go w Mirze, gdzie spoczywał do 1087 roku. Wtedy to włoscy kupcy w obronie przed Arabami, wywieźli jego ciało do Bari. Tam 29 września 1089 roku papież Urban II poświecił grobowiec świętego w nowo wybudowanej ku jego czci bazylice. Ciało biskupa Mikołaja spoczywa tam do dziś. 

Biskup Miry zaczął odbierać cześć należną świętu właściwie zaraz po śmierci. Jednak pierwsze wzmianki o jego kulcie pochodzą dopiero z VI wieku. Dziś jest jednym z najbardziej znanych i czczonych świętych. Kościół katolicki wspomina go w liturgii 6 grudnia (rocznica śmierci). W Bari uroczystości ku czci świętego maja także miejsce 9 maja (dzień przybycia do Bari szczątków biskupa).

Zwyczaj obdarowywania się prezentami w dniu 6 grudnia pojawił się w średniowieczu. Najczęściej dotyczył on dzieci, którym w nocy z 5 na 6 grudnia podkładano pod poduszkę niewielkie upominki. Chciano w ten sposób upamiętnić fakt, że Mikołaj czynił dobro w tajemnicy nie chcąc się ujawniać. 

W ikonografii św. Mikołaj przedstawiany jest w szatach biskupich, najczęściej z pastorałem. Do jego atrybutów należą także: trzy sakiewki (mieszki), anioł z mitrą, chleb, trzy złote kule (w niektórych wersjach Mikołaj miał podrzucić dziewczętom nie sakiewki, a właśnie kule ze złota), kotwica, okręt. 

Dzisiaj rzadko utożsamiamy św. Mikołaja z postacią biskupa. Zresztą nie byłby on tak komercyjny jak  uśmiechnięty staruszek w czerwonym kubraku. Akceptując ten wygląd nie zapominajmy jednak o biskupie z Miry. 

Zdjęcia pochodzą z Internetu. 

czwartek, 1 grudnia 2011

Włóczkowy komplecik

W tym roku zapragnęłam wydziergać sobie na drutach długaśny szalik. Zaczęłam go robić wzorem ażurowym. Niestety po czwartym przymusowym pruciu spowodowanym pomyłką we wzorze zrezygnowałam z tą walką z wiatrakami i zdecydowałam się na wzór warkocza. Tym bardziej, że takim samym warkoczem zrobiłam wcześniej opaskę. 

W zamyśle miał to być komplet złożony z szalika, opaski i zarękawków (w tym roku bardzo modnych). W międzyczasie postanowiłam dorobić czapkę. Chociaż nie znoszę czapek i najczęściej całą zimę przechodzę w opaskach i kapturach w tym roku nabrałam w pewnym momencie ochoty na czapkę. A niech tam! Może to oznaka mojego wieku, że zaczyna mi być zimno w głowę. Zrobiłam więc i czapkę stosując troszkę inny wzór warkocza. Wywinięty mankiet ozdobiłam zrobionym na szydełku kwiatkiem. 

Zrezygnowałam z zarękawków, ponieważ szalik okazał się dość gruby i raczej będę go nosiła do puchowej kurtki, a ta ma tak grube rękawy, że zarękawków nie założę. Może spróbuję zrobić rękawiczki, ale najpierw muszę kupić odpowiednie druty i przypomnieć sobie jak się je robi. 

Tak więc na zimę jestem zaopatrzona. A tak wygląda komplet:










Szalik ma około 120 cm długości. Boki wykończone ściegiem francuskim. 






Opaska wykonana ściegiem warkocza....


oraz czapeczka z kwiatkiem ozdobionym małymi perełkowymi koralikami.









Nie zrezygnowałam z ażurowego szalika - kiedyś go na pewno zrobię.

Modelką została Tereska - lalka mojej córci.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Zamek Ogrodzieniec

Jura Krakowskao-Częstochowska to kraina pełna przepięknych wapiennych skał oraz wielu zamków należących do "Szlaku Orlich Gniazd". Miałam okazję podziwiać niektóre z nich, inne mam nadzieję kiedyś zwiedzić. Z tych, które zobaczyłam szczególnie zapadł mi w pamięć Zamek Ogrodzieniec, a właściwie jego ruiny. Ich wielkość świadczy o ogromie pierwotnej budowli. 

Zamek Ogrodzieniec leży na najwyższym wzniesieniu Jury - Górze Janowskiego - zwanej także Górą Zamkową i liczącą sobie 516 m n.p.m.. Wzniesienie położone jest na terenie wsi Podzamcze


Pierwsza budowla powstała w XII wieku. Było to niewielkie grodzisko z trzech stron osłonięte skałami. Jednak trudne do zdobycia i stąd zwane "Wilczą Szczęką". Znajdowała się ona w rękach rodu Włodków Sulimczyków. W 1241 roku podczas najazdy Tatarów grodzisko to zostało całkowicie zniszczone. Na jego miejscu Włodkowie postawili w połowie XIV wieku gotycki zamek również wkomponowany w otaczające go z trzech stron skały.  Obwód zamykał wysoki kamienny mur, a wejście prowadziło przez wąską szczelinę między skałami. Jeden z rodu Włodków, Baltazar, brał udział w rokowaniach polsko-krzyżackich w 1414 roku. 

W rękach rodu zamek przetrwał do 1470 roku kiedy to został sprzedany bogatym mieszczanom krakowskim Salmonowiczom. W następnych latach zamek dość często zmieniał właścicieli. Byli to kolejno Rzeszowscy, Pileccy, Chełmińscy. W 1523 roku zamek przeszedł w ręce Jana Bonera burgrabiego i żupnika krakowskiego.Bonerowie byli w tym czasie bogatą i wpływową rodziną mieszczańską. Wywodzili się z Alzacji, do Polski przybyli w połowie XV wieku i osiedlili się najpierw we Wrocławiu, a następnie w Krakowie. Tu dość szybko wzbogacili się na papierniach. W 1514 roku otrzymali szlachectwo. Za panowania Zygmunta I Starego Jan Boner był jednym z tych doradców królewskich bez których król nie mógł się wprost obejść. 

Zamek Ogrodzieniec został gruntownie przebudowany w latach 1532-1547 przez Seweryna Bonera bratanka Jana Bonera. Zamek uzyskał wtedy renesansowy wygląd i stał się jedną z najpiękniejszych  siedzib śmiało konkurującą z Wawelem. jego przestronne sale wypełnione były cudnymi arrasami, gobelinami, mahoniowymi i hebanowymi meblami. Większość sprzętów i ozdobnych przedmiotów sprowadzili Bonerowie z zagranicy. Nie na darmo zwano więc tę siedzibę "małym Wawelem"

W 1562 roku zamek przeszedł w ręce Jana Firleja męża córki Seweryna, Zofii. Firlejowie nadali wnętrzu barokowy  charakter. 

 W 1587 roku zamek został zdobyty przez wojska arcyksięcia Maksymiliana podczas elekcji, która odbywała się po śmierci Stefana Batorego.
W 1655 roku zamek ucierpiał znacznie podczas najazdu wojsk szwedzkich. Szwedzi przez dwa lata stacjonowali na zamku, zniszczeniu uległy południowe mury zamkowe. 
W 1669 roku nowym właścicielem zamku został Stanisław Warszycki kasztelan krakowski. Była to bardzo ciekawa i kontrowersyjna postać. Z jednej strony Warszycki dał się poznać jako wielki patriota. Podczas "potopu" szwedzkiego był jednym z nielicznych, którzy pozostali wierni Janowi Kazimierzowi i nie oddali swych dóbr Szwedom. Wsławił się także podczas obrony Jasnej Góry. Podobno dostarczył do klasztoru 12 armat i stado bydła. W swoim zamku w Dankowie gościł Jana Kazimierza i Marię Ludwikę, jego żonę, oraz Stefana Czarnieckiego. 

Z drugiej strony mówiło się dużo o jego zaciętym i okrutnym charakterze. Miał jakoby torturować swoich poddanych. Podobno publicznie kazał chłostać swoją żonę, stojąc i napawając się krzykami nieszczęsnej. Był też ogromnie chciwy i skąpy. Do dziś przetrwały podania o wielkich skarbach ukrytych w zamku. Miał to być jakoby posag jego córki Barbary, który jej obiecał, a którego podobno nigdy nie przekazał. Okoliczna ludność podejrzewała go o konszachty z samym diabłem. Jedna z legend dotyczących zamku Ogrodzieniec opowiada o wielkim czarnym psie, który nocami kreci się po ruinach pobrzękując trzymetrowym łańcuchem. Tym psem ma być właśnie kasztelan, który w ten sposób próbuje  odstraszyć śmiałków chcących zawładnąć jego skarbem. 

Warszycki naprawił uszkodzenia na zamku, ale już w 1702 roku wojska króla szwedzkiego Karola XII ponownie go zrujnowały. Mający wtedy miejsce pożar zniszczył ponad połowę zabudowań. Do dawnej świetności zamek już nie wrócił. Kolejni właściciele: Męcińscy i Jaklińscy coraz mniej dbali o niego. Ostatecznie opuszczono go w 1810 roku. Zamek popadł w całkowitą ruinę. Okoliczni mieszkańcy zaczęli go rozbierać wykorzystując cegły do innych budowli. Na początku XX wieku właścicielem zamku został chłop Ludwik Kozłowski, który rozsprzedał kolejną część jako budulec. Ostatnimi właścicielami była rodzina Wołczyńskich.
Po II wojnie światowej zamek znacjonalizowano. W latach 1949-1973 odbyły się tu prace konserwatorsko-archeologiczne. Ruiny zamku w 1973 roku udostępniono zwiedzającym. 



Choć w ruinie zamek robi imponujące wrażenie. Z wielkim przejęciem chodziliśmy po jego dziedzińcach, wspinaliśmy się na wieżę. Niestety nie zobaczyliśmy ekspozycji umieszczonych wewnątrz. 
Moim zdaniem naprawdę warto zobaczyć te potężne ruiny.

niedziela, 27 listopada 2011

Adwent czyli oczekiwanie na przyjście Jezusa

Jutro* pierwsza niedziela Adwentu czyli czasu, w którym przygotowujemy się na przyjście Jezusa.
Słowo Adwent pochodzi od łacińskiego sława adventus, które oznacza przyjście, przybycie. Jest to czas radosnego oczekiwania na przyjście Jezusa. W kościele katolickim rozpoczyna się on w pierwszą niedzielę po uroczystości Chrystusa Króla czyli pomiędzy 27 listopada a 3 grudnia. Trwa od 23 do 28 dni, z których cztery zawsze są niedzielami. Pierwsza niedziela Adwentu jest początkiem roku liturgicznego. Adwent kończy się 24 grudnia czyli w Wigilię.

Adwent dzieli się na dwa podokresy. Pierwszy trwa od pierwszej niedzieli Adwentu do 16 grudnia. Jest to czas, w którym czytane są te fragmenty Pisma Świętego, które przygotowują nas do ponownego przyjścia Jezusa na końcu świata.
Drugi trwa od 17 do 24 grudnia. Jest to okres bezpośredniego przygotowania do świąt Bożego Narodzenia.
Kolorem szat liturgicznych w okresie Adwentu jest fiolet. Oznacza to, że ksiądz  odprawia mszę św. w fioletowym ornacie. Wyjątkiem jest trzecia niedziela Adwentu zwana Niedzielą Różową lub Niedzielą Gaudete (od słów antyfony na wejście Gaudete in Domino czyli radujcie się w Panu). Jest to niedziela radości z zapowiadanego przyjścia Jezusa i odkupienia jakie przynosi. Dlatego szaty liturgiczne mogą być wyjątkowo koloru różowego.


Początki Adwentu sięgają IV wieku. Wtedy to w Hiszpanii i Galii wprowadzono trzytygodniowy okres przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Łączył się on z postem i praktykami ascetycznymi. W Rzymie pojawił się on dopiero w VI wieku. Trwał już cztery tygodnie, lecz był czasem radosnego oczekiwania na przyjście Pana co przejawiało się brakiem postu i innych praktyk umartwiających ciało.
Papież Grzegorz Wielki na przełomie VI i VII wieku ujednolicił liturgiczne zalecenia dotyczące obchodzenia Adwentu łącząc w nich tradycję galijską i rzymską. Od IX wieku Adwent nabrał też charakteru eschtologicznego czyli oczekiwania na przyjście Jezusa na końcu świata. Ukształtował się wtedy Adwent jaki obchodzimy do dziś.

Adwent to czas oczekiwania. To oczekiwanie ma trzy znaczenia: jest to łączenie się ze wszystkimi pokoleniami, które oczekiwały na przyjście Mesjasza, bezpośrednie oczekiwanie na święta Bożego Narodzenia oraz oczekiwanie na przyjście Pana na końcu świata.

Bibilijnymi przewodnikami po Adwencie są:
  • starotestamentowy  prorok Izajasz zapowiadający przyjście na świat Mesjasza
  • Jan Chrzciciel, który będąc "głosem wołającym" bezpośrednio przygotowywał Izraelitów na przyjście Jezusa
  • Maryja, która w szczególny sposób oczekiwała na przyjście Jezusa, nie tylko jako Mesjasza i Syna Bożego, ale także Jej Syna.

Maryja jest zresztą szczególnie czczona w okresie Adwentu. To Ona bowiem wysłuchała słów Archanioła Gabriela i wypowiedziała swoje "fijat" czyli "tak". "Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według Twego słowa" - te słowa wypowiedziane przez Matkę Jezusa są dla nas drogowskazem postępowania w naszym życiu, godzenia się z wolą Pana. Maryja jest więc dla nas przykładem posłuszeństwa wobec Boga.

W okresie Adwentu w dni powszednie odprawiane są msze wotywne poświęcone Matce Bożej. Od pierwszych słów pieśni często śpiewanej na wejście - Rorate coeli, desuper... (Niebiosa rosę spuście...) - zwane są one Roratami. Msze te odprawia się przed wschodem słońca jako znak, że na świecie panowały ciemności grzechu przed przyjściem Chrystusa, który jest Światłością. Rozpoczynają się one w ciemnej świątyni oświetlonej jedynie lampionami przyniesionymi przez wiernych oraz świecami zapalonymi na ołtarzu.

Dopiero podczas śpiewu uroczystego hymnu Chwała na wysokości Bogu zapalają się w kościele pozostałe światła. W czasie odprawiania mszy św. roratniej zapala się dodatkową świecę, która symbolizuje Maryję. Wykonana jest ona z białego bądź żółtego wosku i przystrojona białą lub niebieską wstążką oraz zielonymi gałązkami. Ustawia się ją w prezbiterium obok ołtarza, na samym ołtarzu bądź na ołtarzu poświęconym Maryi.


Według podania zwyczaj odprawiania Rorat wprowadziła św. Kinga żona księcia Bolesława Wstydliwego. Przekazy historyczne wspominają o pewnym zwyczaju. Przed rozpoczęciem mszy do ołtarza podchodził król z pięknie ozdobioną świecą i umieszczał ją w lichtarzu. Za nim czynność tę powtarzali przedstawiciele wszystkich stanów: Prymas Polski, senator, szlachcic, rycerz, mieszczanin, chłop. Każdy z nich zapalając świecę wypowiadał słowa "Gotowy jestem na sąd Boży".
Roraty są jednym z najpiękniejszych nabożeństw i cieszą się w Polsce dużą popularnością.


Z Adwentem kojarzy nam się także wieniec adwentowy. Jest to stosunkowo nowy zwyczaj wprowadzony początkowo w kościele ewangelickim w Niemczech. W 1839 roku pastor Johann Hinrich Wichern, prowadzący w swojej parafii szkołę-przytułek dla sierot, postanowił  na początku Adwentu przystroić świetlicę tak by wprowadzić nastrój sprzyjający modlitwie. W tym celu umieścił nas kole o średnicy około 2 metrów 24 małe świeczki, które miały być zapalane każdego dnia Adwentu podczas wspólnych modlitw.  Z czasem 24 świece zostały zastąpione czterema większymi świecami symbolizującymi cztery niedziele Adwentu. Zaczęto także przystrajać koło zielonymi gałązkami. Zwyczaj ten szybko przyjął się w Niemczech, najpierw w kościele ewangelickim, potem stopniowo przejmował go kościół katolicki. W Polsce zwyczaj ten przyjął się dopiero po I wojnie światowej (w 1925 roku). Początkowo wieńce adwentowe ubierano wyłącznie w kościołach. Od pewnego czasu zwyczaj ten zagościł w domach.
Wieniec wiesza się na wstążkach u sufitu bądź ustawia na widocznym miejscu np. na stole. W każdą niedzielę Adwentu zapala się kolejną świecę. W Wigilię pala się wszystkie cztery. Ostatnio przyjęło się umieszczanie w Wigilię pośrodku wieńca świecy Wigilijnego Dzieła Pomocy Dzieciom.

Bardzo bogata i ciekawa jest symbolika wieńca adwentowego. Świece, jak już wspominałam, symbolizują cztery kolejne niedziele Adwentu. Dlatego najczęściej umieszcza się trzy świece fioletowe i jedną różową (kolor szat liturgicznych). Często spotykane są także świece koloru czerwonego symbolizującego radosne oczekiwanie na przyjście Jezusa.
Wieniec  oplata się zimozielonymi gałązkami. Najczęściej są to gałązki sosny, świerku czy jodły. Kolor zielony jest symbolem życia wiecznego, jakie daje nam  Chrystus.
Jak każdy wieniec ma on kształt koła, które symbolizuje nieskończoność Boga - nie ma On początku ani końca.
I na koniec samo zapalanie świec. Wiąże się ono ze słowami  Jezusa, który nazwał samego siebie "światłością świata".

W naszym domu od kilku lat tradycyjnie wieniec adwentowy przygotowuje mój mąż. W tym roku wykorzystaliśmy do niego dwa kwadratowe talerze. Na mniejszym stoją cztery świece ( w tym roku u nas białe), do większego przyklejone są zielone gałązki oraz liście bluszczu. Wieniec ozdobiony jest jesiennymi owocami: jarzębiny, głogu, czarnego bzu i śnieguliczki. Jak widać nie jest to tradycyjny wieniec, a nazwałabym go raczej "wariacją na temat wieńca adwentowego". Mimo tego bardzo mi się podoba i cieszę się, że będzie nam towarzyszył podczas tegorocznego Adwentu. Na zdjęciu są dwa wieńce - ten drugi jest prezentem dla mojej Cioci.







* Tekst zaczęłam pisać w sobotę stąd pojawiło się to "jutro".

wtorek, 22 listopada 2011

W świątecznym nastroju - odsłona druga

Już mamy drugą połowę listopada!!! Trudno mi w to uwierzyć, bo nie wiem, gdzie się zapodział jego początek. 
Od niedzieli Adwent co oznacza, że święta tuż tuż. A ja daleko w lesie z moimi pracami. Coś niecoś jednak zrobiłam. 
Dziś zaprezentuję dwie kolejne bombki (jedna z nich przeznaczona jest na prezent) oraz lampion zrobiony na kursie.

Pierwsza bombka zrobiona jest techniką karczocha. Użyłam trzech kolorów: granatowego, bordowego i szaro-gołębiego. Zdjęcia niestety nie do końca oddają właściwą kolorystykę.











Chyba podoba się nawet mojej Dżetce. 



A oto druga bombeczka. 


Stanowi połączenie dwóch technik - decoupage'u i bombki karczochowej. Użyłam serwetek, które mój mąż przywiózł  z delegacji. Dzwoneczki ozdobiłam brokatem czego na zdjęciu właściwie nie widać. Do obrazka najlepiej pasowały wstążki w kolorze jasnego, ciepłego brązu i zieleni. 


W zbliżeniu widać wreszcie brokacik. 





I na koniec lampion. Wykonany techniką serwetkową. Ozdobiony brokatem i pastą strukturalną zwaną sztucznym śniegiem. Nie jest idealny, ale to pierwsza próba. Może uda mi się zrobić coś lepszego. Mam kilka kieliszków z Ikei więc pewnie niedługo zabiorę się do roboty. 







I znów Dżetunia. Tym razem pilnuje lampionu - pewnie żeby nie spadł. 

Na dziś tyle prac. Mam nadzieję, że niedługo zaprezentuję kolejne świąteczne ozdoby.

piątek, 18 listopada 2011

Chór Aleksandrowa

Minęła już połowa listopada a ja nie miałam czasu ani na czytanie, ani na komputer. Pośród swoich rozlicznych zajęć mogłam za to do woli słuchać muzyki. A to przede wszystkim za sprawą mojej ukochanej "mpczwóreczki", którą można zawsze mieć przy sobie. 

Od kilku dni słucham pieśni w wykonaniu rosyjskiego chóru męskiego znanego jako Chór Aleksandrowa. Kocham  chóry, a szczególnie męskie głosy. Stąd jestem pod niewątpliwym urokiem wykonywanych przez chór utworów. 




Akademicki Zespół Pieśni i Tańca Armii Rosyjskiej im. A.W. Aleksandrowa, znany jako Chór Aleksandrowa, powstał w 1928 roku jako  Zespół Domu Armii Czerwonej im. Michaiła Frunzego. Jego założycielem był Aleksander Wasiliewicz Aleksandrow wybitny kompozytor i drygent rosyjski, profesor moskiewskiego konserwatorium. Po raz pierwszy zespół wystąpił 12 października 1928 roku. Jego skład stanowiło wtedy tylko 12 artystów: oktet wokalny, dwóch muzyków i dwóch tancerzy. Podobno jednym z widzów na tym występie był sam Józef Stalin. 



W latach trzydziestych zespół zaczął zdobywać coraz większy rozgłos, zwiększał też systematycznie swój skład. Dziś podczas koncertów bierze udział około 130 artystów. 
 


Z pierwszym zagranicznym koncertem udał się chór w 1937 roku do Francji  by na Wystawie Światowej w Paryżu reprezentować sztukę radziecką. Zdobył wtedy Grand Prix wystawy odnosząc tym samym wielki sukces. Do dziś  Chór Aleksandrowa koncertował w ponad 70 państwach na całym świecie. Często przyjeżdża także do Polski, gdzie przyjmowany jest z wielkim aplauzem. 



W repertuarze chóru znajduje się ponad 2000 utworów - od pieśni żołnierskich i narodowych przez pieśni ludowe i sakralne po utwory rosyjskich i światowych kompozytorów. Na uwagę zasługuje przede wszystkim bogata aranżacja tych utworów. Tak jak większość męskich chórów składa się on z trzech sekcji wokalnych: tenoru, barytonu i basu. W większości utworów artyści podzieleni są jednak na większą liczbę głosów dochodzącą niekiedy aż do 8 linii wokalnych. Daje to właśnie ten wspaniały efekt i sprawia, że występy chóru cieszą się ogromną popularnością. 


Nieoficjalnie wiadomo, że artyści lubią występować przed polską publicznością. Na tę okazję mają przygotowanych także kilka utworów po polsku (Hej, sokoły, Czerwone maki na Monte Cassino, Brunetki, blondynki i inne).

poniedziałek, 31 października 2011

Adagio g-moll na smyczki i organy

Obok Czterech pór roku Vivaldiego Adagio jest najpopularniejszym utworem barokowym. Często sięgają do niego twórcy filmów, programów telewizyjnych i radiowych. Przyjęło się także, że jest to utwór będący doskonałą ilustracją dla wszelkich funeralno-żałobnych kontekstów.  

Nic więc dziwnego, że przyszedł mi on na myśl teraz, kiedy zbliża się dzień zadumy nad naszym życiem tu na ziemi  i nad życiem pośmiertnym - Wszystkich Świętych. Choć dla mnie nie jest utworem kojarzącym się li tylko i wyłącznie z tym żałobnym kontekstem, a to przede wszystkim dzięki wokalnym wykonaniom Adagio - o czym za chwilę.

Adagio przypisywane jest włoskiemu kompozytorowi epoki baroku - Tomasowi Albinoniemu. Bardzo płodny kompozytor był kiedyś znany i ceniony. Dziś słuchają go raczej koneserzy. Przyznaję się bez bicia do tego, że oprócz Adagia  nie znam prawie jego utworów. A jeżeli dodamy do tego rewelacyjne odkrycia ostatnich lat - to okaże się, że właściwie nie znam go wcale. 


Okazało się bowiem, że ten przepiękny utwór zawdzięczamy właściwie włoskiemu muzykologowi Remo Giazotto. On to bowiem po koniec II wojny światowej odnalazł w gruzach biblioteki w Dreźnie nieznany fragment orkiestrowej partii basu koncertu Tomasa Albinoniego. Ponieważ reszta partytury uległa zniszczeniu Giazotto zauroczony linią melodyczną postanowił dokomponować resztę partytury. W 1949 roku ogłosił on, że odnalazł nieznane do tej pory dzieło włoskiego kompozytora a w 1958 roku zostało wydane  Adagio g-moll na smyczki i organy. Mimo, że autorem dzieła był właściwie Giazotto Adagio wydane zostało pod nazwiskiem Albinoniego. Dopiero po śmierci włoskiego muzykologa prawda ujrzała światło dzienne. Nie zaćmiło to jednak sławy samego utworu. Od samego początku bowiem cieszył się on wielką popularnością. Niewątpliwie przyczynił się do tego jeden z najbardziej uznanych dyrygentów XX wieku - Herbert von Karajan, który włączył Adagio do programu swoich licznych koncertów. 


Utwór ten stał się też inspiracją dla wielu twórców. Nie sposób wymienić tu wszystkich. Chciałabym jednak wspomnieć o jednym - członkowie kultowego zespołu The Doors wykorzystali Adagio w swojej kompozycji, którą stworzyli po śmierci Jima Morrisona,  legendarnego wokalisty Doorsów. 



Często utwór ten wykonywany jest również w wersji wokalnej. Sięgnęła po niego belgijsko-włoska piosenkarka Lara Fabian




a także Sarah Brightman - niezrównana wykonawczyni utworów Andrew LLoyda Webera



czy świetny zespół wokalny  - Il Divo.




Wiem, że zaszalałam z wstawianiem filmików, ale nie mogłam się zdecydować, którą wersję wybrać. Wszystkie kocham, każda jest inna, niesie ze sobą inny ładunek emocjonalny.

Pomimo tego, że prawdopodobnie Adagio nie jest autorstwa Albinioniego, dla mnie zawsze będzie utwór ten miał nieodparty urok, zawsze słuchając go, a szczególnie oryginalnej wersji orkiestrowej, będę się wzruszać, bo porusza on najczulsze struny w moim sercu zapalonego melomana.

niedziela, 30 października 2011

W świątecznym nastroju - odsłona pierwsza

Ten wpis miał być wczoraj, ale tak wyszło, że pisałam o małym Robertino (dziś już wcale nie takim małym).

Już drugi rok z rzędu robię bombki. W tamtym roku zdobiłam je metodą decoupage. Nie byłam z nich zbyt zadowolona. Moja technika jeszcze nie powala. Napatrzyłam się na cudeńka wykonane przez innych i trochę skrzydełka mi opadły. 
W tym roku sięgnęłam po zupełnie inną technikę. Podobno już wychodzi z mody, ale co mi tam - mnie się podoba (już w tamtym roku zwróciłam na nie uwagę, ale myślałam, że są zbyt trudne do wykonania). Okazało się jednak, że wystarczy spróbować i nie taki diabeł straszny. 

Mam oczywiście na myśli tzw. bombki karczochy. Wykonuje się je na styropianowej kuli przy pomocy różnokolorowych satynowych wstążek, które przymocowuje się szpilkami. Efekt murowany.   

Przedstawiam swoją pierwszą bombkę wykonaną tą metodą. Zrobiłam ją z fioletowej i kremowej wstążki.







To naprawdę prosta bombeczka wykonana ściśle z instrukcją znalezioną w internecie.

Druga bombka zainspirowana jest widziana przeze mnie w hurtowni, gdzie zaopatruje się w materiały robótkowe. W oryginalnej kwiatki były wykonane szydełkiem z włóczki, ja zastosowałam kwiatki papierowe przeznaczone do scrapbookingu. Za środki kwiatków posłużyły zielone cekiny i kremowe perełkowe koraliki.
A oto efekt. 








To jak do tej pory wszystkie moje bombki, ale mam już pomysł na następne. Tylko bardziej czasochłonne, więc nie wiem kiedy powstaną.

A przy okazji tego wpisu chciałabym zaprezentować pracę jaką wykonałam ostatnio razem z synem. Jest to drzewo genealogiczne (praca domowa do szkoły). Pomysł był mojego dziecięcia. Ja go troszkę dopracowałam dodając ramki do zdjęć oraz tabliczki a'la tarcza herbowa. Mieliśmy tylko jedno popołudnie i wieczór więc praca troszkę niedopracowana. 
Końcowy efekt jednak całkiem niezły. Nam się podobało i w szkole także mój Jaś zebrał pochwały od pani i od kolegów z klasy. 




Nie mogę na zakończenie oprzeć się pokusie pokazania pewnego zdjęcia zrobionego dzisiaj po południu (pisząc dziś mam na myśli sobotę). Tak mój syn i jego kolega oglądali kolejne odcinki filmu Był sobie kosmos. Tak na marginesie uwielbiam wszystkie filmy z serii Było sobie....


 I trochę zbliżenia na moje kociaki. Ten biało-czarny ma na imię Tobiasz, ale wołamy na niego Tobiś.



Drugi - czarny - to mała Mona. Najmłodszy koci obywatel w naszym domu.



Zrobiło się późno. Bardzo długo ładują się zdjęcia. Dlatego tyle czasu zajęło mi napisanie tych kilku linijek. Pod koniec odbiegłam troszkę od tematu, ale mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.

sobota, 29 października 2011

Robertino Loretti

Planowałam zupełnie inny temat tego wpisu - wyszło inaczej. 

Ostatnio sporo czasu spędzam poświęcając się mojemu drugiemu - po czytaniu - zainteresowaniu tj robótkom ręcznym. Zbliżają się święta - czas pomyśleć o świątecznych kartkach, bombkach i oczywiście prezentach. 
Od jakiegoś czasu mam zwyczaj obdarowywania bliskich wykonanymi przez siebie prezentami. Święta już za pasem, a więc czas po temu by rozpocząć przygotowania. 



Pracę umilam sobie słuchając muzyki (próbowałam audiobooków, ale nie bardzo mi to wychodzi - wolę muzykę). Klikałam sobie na kolejne filmiki na You Tube i trafiłam przypadkiem właśnie na Robertina Loretti




Pamiętam go z czasów dzieciństwa. Wtedy jeszcze odtwarzano w radiu wykonywane przez niego utwory. Może teraz także, ale ja tak rzadko słucham radia, że może umknęło to mojej uwadze. 



Robertino urodził się w 1948 roku w Rzymie. Pochodził z bardzo ubogiej rodziny. Od wczesnego dzieciństwa musiał więc pomagać rodzicom - dostarczał wypieki do restauracji. Czasem także śpiewał w małych kawiarenkach. Przypadek sprawił, że zwróciła na niego uwagę śpiewaczka Grethe Sonck. Przebywała ona w Rzymie ze swoim mężem Volmerem Sorensenem - producentem w duńskiej TV. Zauroczeni prześlicznym sopranem małego Robertina zorganizowali mu koncert w duńskiej telewizji. 

12 letni chłopiec zaczął podbijać świat swoim śpiewem. W jego repertuarze znalazły się przede wszystkim włoskie piosenki ludowe - O sole mio, Santa Lucia, Torna a Surriento, Mamma, ale także znane utwory muzyki klasycznej - Ave Maria, Serenada Schuberta, czy Buona notte Bhramsa. 



Wymieniany był obok tak wielkich sław jak Enrico Caruso, Beniamino Gigli czy Giuseppe di Stefano

Jego kariera załamała się z chwilą, kiedy Robertino przeszedł mutację. Teraz jego głos nie był już tak nadzwyczajny, nie budził większych emocji, nie zachwycał. 
Robertino Loretii przez jakiś czas podróżował po Europie z koncertami, nagrał także kilka płyt. Nie zdobył jednak takiego rozgłosu, takiej sławy jaką cieszył się jako mały chłopiec.



Rzeczywiście sopran małego Robertina zachwyca - głos dojrzałego mężczyzny wydaje się być całkiem przeciętny.

Na zakończenie jeszcze jeden utwór - dla odmiany w trochę weselszej tonacji i żywszym tempie.


Więcej filmików z wykonywanymi przez 12 letniego Robertina utworami można znaleźć na You Tube i na Wrzucie. 

Rozmarzyła się trochę i powróciłam do lat dzieciństwa. Ach....

wtorek, 25 października 2011

Moje pierwsze korale

Jestem niespokojnym duchem jeśli chodzi o wszelakie ręczne robótki. Nie wystarczy mi jedna technika - ciągle szukam czegoś nowego. Dobrze czy źle? Nie wiem. Taka już jestem. 

Zazwyczaj przyczyną poszukiwań są moi bliscy. Lubię obdarowywać ich prezentami własnoręcznie wykonanymi. Tak się złożyło, że dość nagle wyskoczył nam weekendowy wyjazd do Warszawy. I żeby coś szybciutko na prezencik dla dziewcząt "wymodzić" wpadłam na pomysł zrobienia korali. 

Do ich wykonania użyłam drewnianych kulek ozdobionych kolorowym sznurkiem oraz szyfonowej wstążki. 
A oto rezultat. Co prawda daleko im do ideału (to przecież moja pierwsza tego typu praca), ale dziewczętom się podobały.